Autor Wiadomość
Padma
PostWysłany: Pon 19:16, 28 Maj 2007    Temat postu:

Poproszę resztę xD
lecę czytać drugą część xD
murdermile
PostWysłany: Pon 12:26, 28 Maj 2007    Temat postu:

I tak nikt tego nie czyta, ale co tam. Wklejam kolejną część.

26.06.2004

Pamiętniku!
Wiem, wiem, że długo nie pisałam, ale (nie patrz na mnie takim wzrokiem!), po prostu nie było o czym. Moje życie toczyło się po tych samych, wydeptanych ścieżkach, mijało te same, kolorowe uliczki i ani myślało, żeby wpleść w siebie choć trochę oryginalności. Do dzisiaj – ten dzień powinien zostać zapamiętany jako Dzień Przywróconych Nadziei. Na co? Na to, że w moim życiu może się coś jeszcze zdarzyć. Na to, że monotematyczność i codzienna szarość nie muszą być koniecznym składnikiem eliksiru moich dni. Wreszcie – na to, że naprawdę jestem kimś.
Zaczęło się niewinnie, choć z hukiem. Przewidywanym hukiem, oczywiście. Bo jak inaczej można świętować zakończenie roku szkolnego?
Tak jak podczas uroczystego apelu trwała pełna napięcia cisza, tak zaraz po jego ostatnim akcencie – wręczeniu dyplomów laureatom – nastąpił wybuch. Pełen radości, drastycznej radości. Było w nim tyle emocji, tyle krzyku, że miałam ochotę zatknąć sobie uszy. Tylko że nie mogłam – był to huk duchowy, rozrywający atmosferę powagi na strzępy. Czuło się go na koniuszku języka, między palcami, każdym centymetrem skóry..
Był, i nikt nie próbował go powstrzymać. Każdy rzucił się w ten wir, skłębiony nurt – może cały ten rok, podczas którego męczymy się w klasach, jest tylko po to, żeby po jego zakończeniu odczuć tę czystą, nieskalaną niczym radość?
Niczym? No dobrze, może tylko tym, że ‘wolność’ trwać będzie tylko dwa miesiące. A potem – kolejny cykl, kolejny rok. I kolejny wybuch radości, wydający się jedynym w swoim rodzaju. Całe nasze życie stanowi jedno wielkie koło, które wciąż zawraca i kręci się wokół własnej osi.
Wracam już jednak do samego dnia. Bo to o nim miałam pisać, a nie o własnych przemyśleniach, które, choć z pewnością równie ważne, są tu dzisiaj nie na miejscu.
Zatem po tym, jak krzyk zelżał nieco, wygasnął, wszyscy, jak jeden mąż, wysypaliśmy się ze szkoły. Żeby nie zgubić Marty w tym tłumie trzymałam ją za rękę, ale obie zgodnie uznałyśmy, że dwa miesiące wakacji są warte tej chwili przepychania i torowania sobie drogi (kolanami i łokciami również) do drzwi.
- Chryste! Dzięki ci za to! – wrzasnęłam do Marty, wgniatając w ścianę jakąś dziewczynę. Ja sama parę razy oberwałam barkiem w głowę, nie mówiąc już o stopach, które zostały dosłownie spłaszczone przez biegnący ku wyjściu tabun uczniów.
Gdy wreszcie wydostałyśmy się na zewnątrz, byłyśmy zmuszone zmrużyć powieki wobec wszechogarniających promieni światła, które kontemplowały wszystko (i wszystkich) wokół. Byłyśmy jednak tym ucieszone – kolejna oznaka tak długo wyczekiwanego lata.
- Czego ty się tam tak dopatrujesz, hm? – spytałam, widząc, że Marta wyciąga z torby nieco wygniecione świadectwo i zaczyna je uważnie studiować. – Przecież i tak wiadomo, że wszędzie pisze ‘pięć’.
- Nie pięć, tylko ‘bardzo dobry’, jeśli już – uśmiechnęła się. – A skoro musisz wiedzieć, to właśnie staram się nie zdenerwować, ponieważ nie ma tu ani słowa o mojej wygranej w konkursie z fizyki.
- Chryste, Marta, wygrałaś konkurs z fizyki!? – wykazałam autentyczne zdziwienie. – Czemu ja nic o tym nie wiem?
- Najwyraźniej nie słuchasz tego, o czym do ciebie mówię – odpowiedziała moja towarzyszka z wyraźną satysfakcją.
- Co?
- Proszę, oto i przykład takiej właśnie ignorancji.
Tak, na poły żartując, a na poły drocząc się, dotarłyśmy do naszego przystanku. Był w całości zapełniony uczniami, ubranymi w biel-granat (ewentualnie czerń) od góry do dołu. Z początku myślałam, że to jakieś złudzenie optyczne, tak wyraźna była dominacja tych trzech kolorów. Widząc takie tłumy zastanawiałam się, do którego z kolei autobusu zdołamy się dostać, bo nie miałam ochoty zostać zgniecioną ani zdeptaną.
Widząc pakujących się do pierwszego pojazdu uczniów, zgodnie z Martą stwierdziłyśmy, że czekamy nadal. Nie uśmiechało nam się wrócić do domu w kawałkach, ewentualnie strzępach, obie miałyśmy na celu dwumiesięczne, całkowicie leniwe smakowanie wakacji.
Gdy wreszcie udało nam się wsiąść do trzeciego autobusu naszej linii – też całkowicie zapełnionego, stanęłyśmy wciśnięte w szybę, modląc się, by kolejna porcja ludzi nie zjawiła się przy okazji kolejnego przystanku.
Po chwili wpadła mi w ucho prowadzona obok rozmowa. Jednym z rozmówców był wysoki, niewiarygodnie szczupły brunet o długich włosach i kościstej twarzy. Nie przeczę, od razu mi się spodobał – był całkowicie w moim typie, niedbały, a jednocześnie pełen elegancji w każdym ruchu. Mimo swojej szczupłości był przystojny; rysy twarzy wskazywały na mniej więcej osiemnaście lat. Po raz pierwszy w życiu zobaczyłam chłopaka, przy którym to ja poczułam się dzieckiem – a nie odwrotnie. Nie miał w sobie ani krzty dziecinności, a jedynie jakąś drapieżność, która nadawała mu uroku.
Drugi chłopak był niższy, o mysich włosach i płaskiej twarzy. Omiotłam go bezlitośnie wzrokiem, i przestałam zwracać nań uwagę – nie miał w sobie nic interesującego, ewentualnie elementy bezgranicznej sympatyczności. A więc nie był dla mnie – nie potrafiłabym żyć z chodzącą dobrocią. Anioły absolutnie nie są w moim typie.
- A więc zdałem – mówił brunet, przeciągając się leniwie. – Co prawda ledwo, ale jednak. Chemiczka długo zastanawiała się, czy mnie przepuścić, ale w końcu uległa. Uznała, że nie chciałaby mieć mnie na sumieniu, ucząc mnie kolejny rok – zaśmiał się drapieżnie.
Wpatrywałam się w niego uważnie, na poły z litością, na poły z wszechogarniającym mnie mimowolnie podziwem.
- Nie ma to jak wygórowane ambicje – prychnęła cicho Marta, która najwyraźniej także zwróciła uwagę na obu młodzieńców.
Najwyraźniej jednak nie dość cicho, bo brunet momentalnie obrócił się w naszą stronę.
- Mówiłaś coś?
- Nie, nic – szybko się wtrąciłam, widząc, że Marta z buntowniczą miną otwiera usta. Jeszcze tylko tego brakowało, żeby narobić sobie przypadkowych wrogów w autobusie..
- Nie ciebie pytałem – obojętnie rzucił chłopak, ponownie zwracając się ku towarzyszowi.
Poczułam, że się rumienię. Spuściłam wzrok, i, jak to zwykle bywa, zaczęłam karcić się za to, że w ogóle się odezwałam. Trzeba było pozostawić sprawę Marcie – kto zaczyna, niech i kończy, przekonywałam się, pełna wstydu.
Autobus wziął kolejny ostry zakręt, i poczułam, że ziemia usuwa mi się spod nóg. Ręka ześlizgnęła mi się ze słupka od kasownika, którego do tej pory się trzymałam, i całym ciałem poleciałam do przodu – z siłami grawitacji nie ma żartów..
Myślę, że wiesz, co stało się potem, Pamiętniku. Scenariusz we wszystkich amerykańskich melodramatach jest ten sam – może jednak nie tak bardzo różnią się od realnego życia? W końcu na czymś opierają się i filmy, i książki – nawet te najbardziej fantastyczne. Na codzienności, może na marzeniach o życiu – ale na tym, co znamy, co kochamy, i czego pragniemy. Wszystko musi mieć swój początek, swoją przyczynę, muzę – wydumane z powietrze strofy, jak się okazuje, także muszą mieć swoje ziemskie korzenie.
I nie ma w tym nic zdrożnego, taki po prostu jest porządek rzeczy.
Z kolei porządek mojego życia zachwiał się razem z autobusem.
Gdy moje stopy oderwały się od swojego dotychczasowego miejsca zatrzymania, zamknęłam oczy, przygotowując się na bolesne uderzenie o czyjś łokieć bądź kolano. Marta nie zdążyła mnie chwycić, a ja ze zdumieniem poczułam, że upadam na coś miękkiego. Zdezorientowana odemknęłam powieki, a tam..
Okazało się, że wylądowałam prosto w ramionach bruneta. Autobus stanął, a on wciąż mnie obejmował, wpatrując się w moje oczy. Czas się zatrzymał, nie czułam nic, nie widziałam nic, oprócz jego szarych tęczówek i delikatnego uśmiechu. Miałam wrażenie, że mijają godziny, choć jednocześnie dobrze wiedziałam, że to jedynie chwila, mrugnięcie.
Może to i głupie, ale chciałam, na przekór sobie, żeby to wszystko trwało wiecznie.
Oczywiście po chwili mnie puścił, ja, na powrót się rumieniąc, spojrzałam w podłogę, modląc się, żeby nie zaczął ze mnie szydzić, czy, co gorsza, nie zechciał mnie przypadkiem pocałować. A może i tego chciałam?
Ale on tylko delikatnie przytrzymał mnie za łokieć (nie wiem czemu, ale wydało mi się to cholernie romantyczne), i wypowiedział najbardziej oczekiwane przeze mnie podświadomie słowa.
- Ym.. dasz mi swój numer?
- Słucham? – bąknęłam zmieszana, niepewna, czy dobrze słyszę. Choć zaciskałam kciuki w nadziei, że tak.
- Dasz mi swój numer? – powtórzył, uparcie wpatrując się w moją twarz. Nie potrafiłam stawić mu oporu, więc błądziłam wzrokiem po autobusie, jedynie muskając jego oczy – nie byłam jeszcze gotowa do konfrontacji. Czułam się zbyt roztrzęsiona, zbyt..
- Naturalnie – przecisnęłam się z powrotem ku niemu, dyktując mu cyfry. Pomyliłam się ze dwa razy, ale, prawdę mówiąc, przestało mnie to obchodzić – ważne było tylko jego spojrzenie. Ważni byliśmy tylko my.
- Dzięki.
Zrozumiałam, że rozmowa była skończona. Rzuciłam mu ostatnie, pełne różnorakich emocji spojrzenie, i wróciłam na miejsce obok Marty, którego ta broniła jak lwica.
- Przepraszam, zajęte – uprzejmie powiadomiła szpakowatego dżentelmena o zaawansowanej łysinie. – Zajęte – wycedziła przez zęby ponownie, gdy mężczyzna, nie zwracając na nią uwagi, próbował stanąć na ‘moim’ kawałku autobusowej podłogi.
- Jestem już, jestem – wydyszałam, przeciskając się przez tłum i stając szybko obok przyjaciółki, która wzburzona tłumaczyła amatorowi mojego miejsca, jakim to jest nieokrzesanym, niekulturalnym draniem, który nie potrafi słuchać tego, co się do niego mówi.
- Wreszcie – burknęła Marta, przerywając w pół zdania i obrzucając tylko skruszonego mężczyznę wrogim spojrzeniem. Na mnie z kolei patrzyła na poły sarkazmem, a na poły z wszechobecną ciekawością.
- Widzę, że zaprzyjaźniłaś się z kolegą ambitnym – parsknęła, uśmiechając się ironicznie.
- Wcale nie – wzruszyłam ramionami, usiłując nadać swojej twarzy obojętny wyraz. – Poprosił mnie o numer telefonu, to mu podałam. Nie sądzisz, że tego właśnie wymaga kultura?
- Sądzę, że tego z pewnością nie wymaga zdrowy rozsądek – syknęła, ale widać było, że jest rozbawiona. Wszelakie amory, miłosne przygody – to była jej działka, to ona była centrum tego wszystkiego, przecież wiesz. Ja zawsze unikałam zauroczeń – skutecznie, a gdy znalazł się jakiś śmiałek – natychmiast go spławiałam. Marta śmiała się ze mnie, ale nie próbowała mi niczego wyperswadować – śmiała się tylko, i potrząsała głową z miną ‘na każdego przyjdzie czas..’
A teraz, co było co najmniej dziwne, to mnie doświadczyło muśnięcie.. miłości? Nie wiem, jak nazwać to uczucie. Nie wiem, jakie uczucie można nazwać miłością.
Ale Marta nie była zazdrosna. Była, jak już napisałam, bardziej rozbawiona – z pewnością cieszyła się w duchu, że jej ‘miłosne przepowiednie’ co do mnie zaczęły się sprawdzać. W końcu ona zawsze miała rację.
Gdy wysiadałyśmy z autobusu, dobiegło mnie jeszcze tylko stłumione; ‘Zadzwonię, obiecuję!’.
No i powiedz Pamiętniku, czy życie nie jest piękne?
murdermile
PostWysłany: Nie 15:23, 13 Maj 2007    Temat postu: Nona. [R][Fi][O]

To.. miała być książka. Miała być, bo nie będzie, bo znów stanęłam w martwym punkcie i ani rusz dalej. Tym bardziej, że wcale nie jestem z tego [po]tworu zadowolona. Będę wklejać kawałkami, bo całość jest zatrważająco długa (taa, całe 12 stron w wordzie xD), i mam nadzieję, że choć trochę się spodoba.
Smacznego!



Długo zastanawiałam się, w jaki sposób zacząć. I zdaję sobie sprawę, że dalej nie wiem – to wszystko jest dla mnie jeszcze zbyt świeże, zbyt bolesne. Ale jednocześnie – nie mogę tego odkładać w nieskończoność, bo nie mam tyle czasu. I z pewnością mojego samozaparcia i silnej woli nie wystarczy na dłużej niż parę dni.
Dlaczego postanowiłam podzielić się tą historią ze światem? Nie dlatego, że pragnę sławy, czy innych materialnych, przyziemnych sukcesów.
Nie dlatego, że mnie o to prosiłeś – oboje wiemy, że nigdy nie byłbyś do tego zdolny.
Piszę chyba po to, żeby pogodzić się z tym wszystkim. Przeanalizować wszystko jeszcze raz, spojrzeć na wszystko z dystansu, ze stanowiska osoby neutralnej, acz ze zrozumieniem. Naprawdę chcę zrozumieć samą siebie, bo tylko wtedy będę mogła dalej żyć.
Ten rozdział mojego życia nauczył mnie wiele – o mnie i o ludziach. O głupich fluidach, które przepływając nam między palcami potrafią odmienić życie w mgnieniu oka – cyk!
I wszystko ulega reformacji.
Niektórym zmiany wychodzą na dobre. Choć mają to do siebie, że przychodzą bez pukania, nie dają człowiekowi żadnego wyboru – czasami okazują się pożyteczne, porządkują nasze życie bez pytania, ale jednocześnie wychodzi nam to na dobre – najczęściej jednak są złe, drapieżne i całkowicie nieoswojone. I nie mają na celu polepszania standardów czy, broń Boże, wywołania na twarzy uśmiechu. One wolą przypatrywać się ironicznie, i ewentualnie w dogodnej dla siebie chwili popchnąć człowieka ku zgubie.
Tak właśnie było w moim przypadku – choć z początku nic na to nie wskazywało, dzień zakończenia roku szkolnego dwa lata temu, okazał się początkiem mojej śmierci.
A zatem, należy cofnąć się do dwudziestego szóstego czerwca roku dwa tysiące czwartego..

Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group