FAQ
::
Szukaj
::
Użytkownicy
::
Grupy
::
Galerie
::
Profil
::
Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości
::
Zaloguj
::
Rejestracja
Forum Potworowo Strona Główna
->
Huncwoci i spółka
Napisz odpowiedź
Użytkownik
Temat
Treść wiadomości
Emotikony
Więcej Ikon
Kolor:
Domyślny
Ciemnoczerwony
Czerwony
Pomarańćzowy
Brązowy
Żółty
Zielony
Oliwkowy
Błękitny
Niebieski
Ciemnoniebieski
Purpurowy
Fioletowy
Biały
Czarny
Rozmiar:
Minimalny
Mały
Normalny
Duży
Ogromny
Zamknij Tagi
Opcje
HTML:
NIE
BBCode
:
TAK
Uśmieszki:
TAK
Wyłącz BBCode w tym poście
Wyłącz Uśmieszki w tym poście
Kod potwierdzający: *
Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Skocz do:
Wybierz forum
Sprawy organizacyjne
----------------
Ogłoszenia parafialne
Pomoc
Twórcy świata wyobraźni
----------------
Przedstaw sie
O nas
Rozmowy
Zabawy
Wymiana poglądów
----------------
Książki
Filmy
Muzyka
Hobby
Miejsca
Świat Wyobraźni
----------------
Huncwoci i spółka
Trójca
Inne
Poezja
Konkursy
Wyzwania
Prośby
Twórczość wspólna
Wirtualna rzeczywistość
----------------
Blogi
Polecane
Serie
Grafika
----------------
Karitas
Pochwal się
Talking
----------------
modern talking xD
Śmietniczka
----------------
Stare żelki
Przegląd tematu
Autor
Wiadomość
Holly
Wysłany: Pon 21:19, 10 Gru 2007
Temat postu:
uu. superaśne
ten dreszczyk emocji. mrrał.
ja chcę ciąg dalszy!
Ola
Wysłany: Nie 20:39, 25 Lis 2007
Temat postu:
Mi się podoba. I chcę dalszą część, jeśli można ^^
murdermile
Wysłany: Nie 15:09, 13 Maj 2007
Temat postu: Na razie bez tytułu [P]
Napisane już dawno, na razie przerwane, zaległo w martwym punkcie. Nie mam nawet szkicu na dalszą część, nie wiem właściwie, do czego w tym opowiadaniu dążę, ale może kiedyś zabiorę się za kontynuację.
Nie wiem, czy dobrze oznaczyłam to jako przygodówkę, ale chyba tak.. Jezusie i Buddo, co ja mam z tymi oznaczeniami! ^^
W Paryżu wszystko jest głośne, tętniące i pełne emocji.
Ireth posuwała się jak odurzona wśród wąskich uliczek stolicy Francji, żałując, że natura obdarzyła ją zaledwie dwojgiem oczu – wciąż obracała głowę to tu, to tam – byleby utracić jak najmniej. Chłonęła wręcz tych ludzi, radosnych i beztroskich, kolorowe, migotliwe parasole, bogate wystawy sklepowe. Tu wszystko było inne, ponadczasowe. Tchnęło duszą.
Nie była tu po to, by zwiedzać miasto. Nie była tu, by zaspokoić zmysły tysiącami barw i woni, smaków; nie było jej celem rozkoszowanie się pięknem Paryża, i słuchanie jego oddechu. Głośnego, niby pomruku, wibrującego pod chodnikowymi płytami.
Wzdychając, skręciła w ulicę Platiniego, wytężając wzrok.
Zielone drzwi, zielone drzwi, zielone..
Zielone drzwi.
***
- Kazałeś jej wejść przez zielone drzwi? Zgłupiałeś na starość, czy co? – Vincent nie krył oburzenia, pocierając nerwowo kłykcie. – To źle, to źle, to tragedia! – złapał się za głowę, jęcząc. Nie był człowiekiem łatwo poddającym się emocjom, o tyle więc dziwne było jego dzisiejsze zachowanie. Nie każdy wiatr skruszy posąg..
- Za żółtymi nie miałaby szans. Warto było.. zaryzykować, niż z góry skazywać się na porażkę.
- Taak, ale to nie ty ryzykujesz, cwaniaku! Tylko ona!
- Sama chciała – rozmówca wzruszył ramionami. – Nie ponoszę odpowiedzialności za głupiutkie, żądne wrażeń nastolatki, które nie zdają sobie za grosz sprawy z konsekwencji.
***
Klamka była obłuszczona, staroświecka. Kształtem przypominała węża, wysuwającego z sykiem język, i na sam jej widok Ireth poczuła, jak powietrze wokół niej oziębia się. Dziwne, ale nagle przestała słyszeć hałas dobiegający z placu, znajdującego się u wylotu ulicy; a cisza, która powstała, wcale nie należała do gatunku przyjemnych. Była nieswoja, pełna napięcia i ukrytej gotowości do oddania skoku.
Skoku?
Ireth, wstrzymując oddech, popchnęła zdecydowanie drzwi, które otworzyły się z cichym pomrukiem. Korytarz, który się za nimi ukazał, był..
Ponury. Pierwsze słowo, jakie przychodzi mi na myśl.
Ponury, a i jeszcze pełen mieszających się z sobą woni. Dało się tu odczuć i pleśń, i delikatny jaśmin, tudzież zalegający na wszystkich szafkach wieloletni kurz – właściciel tego domu nie zaprzątał sobie chyba zbytnio głowy porządkowaniem własnego dobytku. Krzesła, które mijała dziewczyna, łamały się; stoły, obok których przechodziła – cuchnęły niezidentyfikowanymi zapachami, ubrania, które leżały gdzieniegdzie, porozrzucane, jakby ich nosiciele zapomnieli zabrać ich z powrotem, były wyświechtane i pokryte wielowarstwowymi warstwami brudu.
Wszystko to sprawiało wrażenie dziwnego, mrocznego spokoju, jakby ten dom zamieszkiwali jedynie umarli, nie troszczący się o doczesne problemy. Ireth poczuła ten sam chłód, który nawiedził ją przed wejściem do korytarza, i w intensywnym odruchu chciała odwrócić się, wybiec i zapomnieć o wszystkim, czego doznała, przekraczając
zielone drzwi
.
Zatrzymała się na chwilę, próbując ochłonąć, i po chwili, nie zastanawiając się dłużej w obawie przed popełnieniem kolejnego głupstwa w swoim życiu, postawiła kolejny krok w zatęchłą ciemność tego dziwnego, niepokojącego domu.
***
Syriusz był zaniepokojony, cholernie zaniepokojony. Można by wręcz zaryzykować stwierdzenie – zdenerwowany. Było źle, jak jeszcze nigdy dotąd. Bał się, choć może nie tyle o siebie, co o Jamesa i Lily – wszystko wskazywało na to, że znajdują się w poważnym niebezpieczeństwie.
A on, zamiast być przy nich, by w razie czego pomóc, zaszywał się w tej zapadłej dziurze we Francji, z butelką koniaku i czarnym kotem na kolanach.
Był tchórzem. Brawurowym tchórzem.
***
- Przepraszam? – Ireth niepewnie weszła do pierwszego pokoju, na który natknęła się podczas przechadzki po korytarzu – drzwi do niego, znajdujące się po jej lewej stronie, były otwarte. Na wprost stał fotel, tyłem, ale można było dostrzec, że ktoś na nim siedzi – ba, wręcz pół leży. Ogień na kominku trzaskał wesoło, co negowało nieco wcześniejsze wrażenia, jakie sprawiało to mieszkanie, i po całym pomieszczeniu roznosiło się błogie ciepło. Okna, zasłonięte okiennicami nie przepuszczały światła, więc w pokoju panował półmrok. Ireth wytężyła wzrok, próbując dostrzec jakieś szczegóły z otoczenia, ale uchwyciła jedynie parę tanich obrazków, wiszących w tandetnych, kolorowych ramkach na ścianach oraz duży, stary zegar ścienny, który właśnie wskazywał wpół do dwunastej.
- Za co? – mruknęła persona w fotelu, która też po chwili wstała, i stanęła przed dziewczyną. Był to, na oko, dwudziestoletni mężczyzna, o zmęczonych, nieco zaczerwienionych oczach i zapadłych policzkach. W jego twarzy widać było ślady dawnej urody, a czarne włosy, mimo że niemyte chyba od dłuższego czasu, opadały z wdziękiem na ramiona. W dłoni trzymał butelkę, w drugiej – jakąś kartkę; z ukradkowego spojrzenia Ireth odgadła, że był to list. Nie udało jej się odczytać nazwiska, ale zauważyła adres – Gladstone St 9, Londyn. Znała tą ulicę.
Mniej więcej.
***
Vincent zamknął oczy, próbując uspokoić zszargane nerwy. Jego stan emocjonalny z pewnością nie był stabilny, chwiał się na wszelkie możliwe strony, a on sam nie rozumiał własnych decyzji i tego, co właściwie czuje. To wszystko było zbyt świeże, pogmatwane i całkowicie nie pasujące do niego – z każdym słowem dziwił się, że mógł coś takiego wypowiedzieć, a każdy swój gest kwitował zdumionym podciągnięciem brwi. Z ostatnimi czasy wszystko zaczęło się mieszać, nic już nie było
normalne, zwyczajne
, po prostu takie, jakim było wcześniej. A on narzekał na monotonne życie!
Jak to człowiek może się nawrócić w ciągu zaledwie paru chwil..
Chociaż właściwie nie wiedział, czy słowo
nawrócić
jest tu odpowiednie. Chyba nigdy wcześniej nie był tak daleko od Boga, którego to matka wpajała mu od wczesnego dzieciństwa, i nie szydził w podobny sposób z własnej wiary. Aniołowie wydawali mu się szydzącymi, spoconymi, tandetnymi, możliwymi do kupienia za parę knutów na bazarze figurkami o wyblakłych kolorach, mającymi żywych głęboko w nosie. Nie wiedział, jak zdefiniować pojęcie
świętości
, a już tym bardziej –
szczęścia
, którego to wyjaśnienia szukał przez całe życie.
Chyba znalazł jego namiastkę. Teraz, wraz z pojawieniem się w paśmie jego życiowych mantr i niepowodzeń jednej osoby, która zmieniła jego spojrzenie na świat. To było dziwne; bo szczęście zawsze kojarzyło mu się z różowym kolorem, bitą śmietaną, błogością i pieniędzmi. A teraz wszystko nabierało czarnych barw, nie było wiadomo, czy dożyje się jutra, a pieniądze ledwo wystarczały na codzienny bochen chleba i kawałek sera. Wszystko było loterią, ale podobało mu się to. Może dlatego, że po raz pierwszy nie musiał przez to wszystko brnąć sam, i był gotów oddać życie za jedyną osobę, na której mu w tym momencie zależało.
Westchnął, i oparł głowę o szybę paryskiego tramwaju, w którym właśnie siedział. Nie żałował, chciał tu być. Jeśli mogłoby to zmienić bieg wydarzeń..
***
- Jestem Ireth Anderson – jej głos drżał niepewnie, chwiał się jak liść na jesiennym wietrze. Bała się, ale nie tego człowieka – raczej tego domu, tej atmosfery i dziwnej myśli, że to wszystko może się okazać jedną, wielką pomyłką i kłamstwem. Nie wiadomo dlaczego, ale.. nie pasował jej tu ten mężczyzna. Do tego domu. Kurzu. Strachu.
- Syriusz Black. Po co właściwie tu przyszłaś?
- Szukam mężczyzny o imieniu.. – Ireth wyjęła szybko z kieszeni płaszcza pomiętą kartkę, zapisaną po obu stronach. Z jednej była lista zakupów, nieważna, z drugiej – nazwisko. Nigdy nie miała specjalnej pamięci do mian. – Tom Riddle.
- Wynoś się stąd. – Głos Syriusza był zimny, podobnie jak oczy. Dziwnie było na to patrzeć, bo nie sprawiał wrażenia człowieka oszalałego czy groźnego – w tym momencie jego spojrzenie przewiercało ją na wylot, emanując – co ją zdziwiło – nienawiścią. Czego ona tu właściwie szukała? Co on tu robił, skoro nie był Tomem Riddle, którego zastać tu powinna? Gdzie, w takim razie, był ów wspomniany?
- Dlaczego?
- Po prostu wyjdź.
Patrzyli na siebie przez dłuższą chwilę, próbując nawzajem odgadnąć swoje myśli. Ireth wydawało się, że zobaczyła w oczach Syriusza coś na kształt strachu, a może to było tylko złudzenie? Nie zamierzała wychodzić, to wszystko, cała ta wyprawa, stanowiła jej ostatnią szansę – nie mogła się poddać, rzucić tego wszystkiego tylko dlatego, że jakiś na wpół obłąkany, nie umyty szaleniec nie pozwala jej
przekroczyć progu
. Dowiedzieć się wreszcie prawdy.
- Przecież wiesz, że nie mogę – powiedziała tylko, z autentycznym współczuciem, sięgając po różdżkę.
***
Ona nie była głupia. Miał nadzieję, że nie zdoła się wpędzić w jakieś kłopoty, dopóki jej nie znajdzie – albo, że przynajmniej będzie na tyle rozsądna, że poczeka z wycieczką w dzielnicę drzwi zielonych do jutra, tak jak przewidywał plan. Ale jednocześnie wiedział, skądś wiedział, był wręcz pewien, że ona już tam jest.
***
Był szybszy.
-
Experillamus!
– krzyknął, błyskawicznym ruchem wyjmując z kieszeni różdżkę. Ireth poczuła, jak gorące powietrze śmiga wokół niej, uderzając z hukiem w stojący na szafce z tyłu wazon.
I na razie tyle. A tytułu też nie ma.. Bo nie ma. I na zdrowie.
fora.pl
- załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by
phpBB
(C) 2001, 2005 phpBB Group
Theme Retred created by
JR9
for
stylerbb.net
Bearshare
Regulamin